Słonie i inne przyjemności

Beti wydobrzała. Popołudniu jedziemy na słonie. Dowożą nas do Elephant Camp i pakują na słonie. Jak na tak wielkie zwierzaki sprawiają wrażenie bardzo łagodnych. Przewodnik słonia robi trochę hałasu i ciągle go musztruje laską zakończoną metalowym hakiem. Przejażdżka po dżungli bez większych rewelacji. O wiele przyjemniej czuję się jednak na grzbiecie konia. Tu na słoniu nie wiele się dzieje, a może to i dobrze, pewnie jakby się puścił pędem, to zmieniłbym zdanie o wyższości jazdy konnej nad jazdą na słoniach. Po powrocie do Campu karmimy słoniki bananami. Są takie milutkie.
Na koniec show z małym słonikiem, który za pomocą trąby kręci kółeczkiem hula hop. Potem rozdaje wszystkim breloczki. Wcześniej wykonuje chętnym masaż swoją śmieszną trąbą. Mam nadzieję, że bardzo nie cierpiał ucząc się tych sztuczek.
A propos masażu, to na każdym kroku w Tajlandii można się oddawać tej przyjemności. Za wymasowanie całego ciała płaci się ok. 20 PLN. Masaż o wiele bardziej intensywny niż nasz „polski”. Wiele elementów rozciągania i mocnych ucisków. Na plaży poznajemy właściciela salonu masażu, z którym przegadujemy kilka godzin. Za jego namową Beti bierze udział w kursie masażu tajskiego. Ja byłem w tej całęj zabawie jej fantomem. Do dziś z powodzeniem stosuje jego elementy w swoim gabinecie. Ma coś z sadystki, dlatego jest pewnie taka dobra hehehe.
Po słoniach krótki odpoczynek i kolacja w tajskiej restauracji, do której docieramy dzięki wskazówkom miejscowego właściciela salonu masażu. Docieramy tam tuk tukiem. W środku żadnej białej facjaty. Sami Tajowie. W akwariach pływa nasz obiad. Zupa wyśmienita, krewetki tygrysie i kraby rewelacyjne. Jeszcze tu wrócimy!

Zdjęcia (13)

Komentarze (0)