Wstaję wcześnie rano nie budząc Beti i wybieram się na plażę obserwować wschód słońca. Ciepłe powietrze z nad morza przyjemnie owiewa twarz. Piękny dzień się zapowiada. Uwielbiam ciszę, szum morza, i bezkres Morza Adamańskiego. Po godzinie wracam do Beti. Przechodząc przez ulice Ao Nang jestem co rusz oblewany wodą. Moja służbowa komórka już się po tej kąpieli nie podniesie niestety. Czuję się jak na Wielkanoc tylko ten Śmigus Dyngus bardziej wypasiony. Woda leje się strumieniami. Cały dzień Tajowie się bawią ujeżdżając swoimi samochodami po ulicach miasta i oblewając się nawzajem oraz wszystkich przechodniów wodą. Smarują się białym mazidłem po twarzy i ciele. Tańce trwają do późnej nocy.
Sprawiają wrażenie szczęśliwych i wyluzowanych ludzi. Beti ten nastrój też się bardzo udziela i daje się porwać tubylcom a właściwie tubylczyniom. Bo na tubylców bym się raczej nie zgodził. Spędzamy na ulicy prawie cały dzień. Zainteresowanie turystów budzi słoń przechadzający się główną ulicą. Cóż „co kraj to obyczaj”, u nas przechadzają się z kucykami tu ze słonikami.